
Zasada Dixon
Przyznam, że po książki spod pióra Elle Kennedy sięgam w ciemno. Mam pewność, że się na nich nie zawiodę. Tak było zarówno w przypadku „Efektu Grahama”, pierwszego tomu serii „Campus Diaries”, jak i przy lekturze drugiego, o którym wam dzisiaj opowiem, „Zasada Dixon”.
Niektóre powieści czyta się z prędkością światła, bo historia aż sama niesie, a „Zasada Dixon” zdecydowanie należy do tej kategorii. Romans hokejowy, prawie sześćset stron, a ja miałam wrażenie, że pochłonęłam go w jeden wieczór. Elle Kennedy znów wraca do uniwersum, które znam i uwielbiam, i po raz kolejny dostarcza miks lekkości, emocji i humoru, przeplatany trudniejszymi momentami, które dodają historii ciężaru w odpowiednich chwilach.
O czym jest książka
Diana Dixon – cheerleaderka, tancerka, dziewczyna, która zawsze trzyma rękę na pulsie i próbuje ogarnąć własny chaos. Turniej, dwa etaty, były chłopak, który nie umie zauważyć, że naprawdę już po wszystkim. Do tego nowe wyzwanie – Shane Lindney, hokeista, sąsiad i chodząca zapowiedź kłopotów. Owszem, jest przystojny. Owszem, budzi emocje. Jednak Diana uważa, że jej przestrzeń to jej zasady, a nowy lokator najwyraźniej nie przeczytał regulaminu.
Między nimi szybko pojawia się zadziorna wymiana zdań, napięcie i ta dziwna mieszanka niechęci ze… słabością. Gdy Shane postanawia udawać, że ma nową dziewczynę, żeby uniknąć powrotu do toksycznej byłej, a Diana uznaje, że „fikcyjna para” to świetny sposób, by odegrać się na swoim uporczywym eks – zaczyna się relacja, której oboje niby nie chcą… a jednak coraz bardziej chcą.
Wspólne oglądanie reality show, próby do turnieju tańca, odpuszczanie uprzedzeń, powolne odkrywanie wrażliwości tam, gdzie wcześniej widzieli tylko maski. Między nimi robi się gorąco, intensywnie i niebezpiecznie prawdziwie. W tle pojawiają się poważniejsze tematy – toksyczna relacja, przemoc, poczucie wstydu, radzenie sobie ze stratą.
Moja opinia i przemyślenia
Lubię, gdy romans ma swój rytm – trochę śmiechu, trochę bólu, trochę czułości – i tutaj ten balans został zachowany wręcz idealnie. Relacja Diany i Shane’a jest oparta na przekomarzankach, elektryzującym napięciu i powolnym budowaniu zaufania. Podobało mi się obserwowanie, jak każde z nich zdejmuje kolejne warstwy pozorów. Diana wreszcie głośno mówi o tym, czego doświadczała w związku, a Shane pozwala sobie na emocje, które długo spychał na bok. To właśnie te momenty – zwyczajne, intymne, oparte na rozmowie i obecności – najbardziej do mnie przemówiły.
Chociaż książka jest bardzo „hot”, a scen bliskości jest sporo, miałam wrażenie, że czasem zajmują miejsce scen, które chętnie bym przeczytała. Rodzinnego wieczoru filmowego, ceremonii Gigi, kilku drobniejszych wydarzeń, które autorka tylko musnęła. To drobiazgi, ale jednak odczuwalne przy tak długiej powieści.
Zachwycił mnie natomiast rozwój Shane’a – subtelny, emocjonalny i napisany z wyczuciem. Jego historia naprawdę trafia do serca, a finał… cóż, sama się w pewnym momencie rozpłakałam, dokładnie tak jak on. Doceniłam też to, jak pisarka poprowadziła wątek przemocy wobec Diany – bez bagatelizowania i bez obwiniania bohaterki. Ważne, potrzebne, napisane z empatią.
I jeszcze jedno — bohaterowie drugoplanowi. Ryder, Gigi, Jensen – mają w sobie tyle energii, że chciałabym od razu poznać ich dalsze losy.
Podsumowanie
„Zasada Dixon” to wciągający, pełen emocji romans, który łączy lekkość studenckiego klimatu z poważniejszymi tematami. Zostaje w pamięci na długo dzięki bohaterom, którzy uczą się mówić o swoich potrzebach, mierzyć z przeszłością i wreszcie – być dla siebie wsparciem. To historia pełna chemii, humoru i czułości, z przekomarzaniem, które rozbraja, oraz emocjami, które rosną z każdym rozdziałem. Chętnie do niej wrócę – i już teraz wiem, że to dla mnie jedna z najlepszych książek spod pióra Elle Kennedy. Niecierpliwie czekam na kolejny tom!
Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wydawcy.
Przeczytaj również:









