
Śmierć i belgijska czekolada
Tytuł, który od razu przyciąga uwagę. Bo jak można przejść obojętnie obok „Śmierci i belgijskiej czekolady”? W głowie natychmiast rodzą się pytania o to, co wspólnego mają pralinki z trupem, a belgijski spokój z kryminalną zagadką? Przyznaję – mnie też to zaintrygowało. I dobrze, bo ta książka okazała się jednym z milszych czytelniczych zaskoczeń ostatnich tygodni.
O czym jest książka
Marta Kuleczka wyjeżdża z rodziną do Belgii, by zacząć wszystko od nowa. Bez dramatów, bez przeszłości, z nadzieją na spokojne życie. Szybko jednak przekonuje się, że problemy potrafią przekroczyć granice razem z paszportem. Na schodach jej domu umiera mężczyzna, z którym miała ledwie przelotny kontakt. Policja natychmiast zaczyna przyglądać się jej rodzinie, a podejrzenia spadają głównie na męża.
Nie chcąc czekać bezczynnie, Marta bierze sprawy w swoje ręce. Pomagają jej w tym dwie kobiety – chłodna, racjonalna sąsiadka i szwagierka, której pewność siebie przekracza czasem zdrowy rozsądek. Wspólnie ruszają tropem, który prowadzi przez mniej znane zakątki Antwerpii, budowy pełne szemranych interesów i uliczki, gdzie nikt nie pyta zbyt wiele.
Moja opinia i przemyślenia
To, co w powieści od razu urzeka, to klimat. Belgia w ujęciu Moeglich nie przypomina turystycznych folderów – to miasto żyjące własnym rytmem, z korkami, urzędami i sąsiadami, którzy wiedzą wszystko, ale rzadko się dzielą. Autorka świetnie oddaje atmosferę emigracji – lekkiego wyobcowania, prób zrozumienia nowych zasad, codziennych nieporozumień, które potrafią wywołać uśmiech i frustrację jednocześnie.
Fabuła zaczyna się mocnym akcentem – trup na schodach – i od tego momentu wszystko dzieje się dynamicznie. Śledztwo, które prowadzi Marta, jest logiczne i spójne. Choć przyznam, że faktycznie nieco bardziej obyczajowe niż czysto kryminalne. To nie historia o seryjnym mordercy. Więc co? Opowieść o kobiecie, która nagle musi odnaleźć się w roli detektywki, by chronić swoją rodzinę.
Bohaterka bywa irytująca, ale też bardzo ludzka. Popełnia błędy, kieruje się emocjami, czasem działa zbyt impulsywnie – ale właśnie to sprawia, że chce się jej kibicować. Dużym plusem jest też duet towarzyszących jej kobiet. Razem tworzą barwny, nieco chaotyczny, ale skuteczny zespół, w którym humor miesza się z determinacją.
Styl Marty Moeglich jest naprawdę przyjemny. Jest lekki, zgrabny, pozbawiony nadęcia. Dialogi są żywe, naturalne, a humor rozładowuje napięcie dokładnie tam, gdzie trzeba. Widać, że autorka ma oko do szczegółów i ucho do codziennych rozmów – dzięki temu historia brzmi autentycznie.
Podsumowanie
„Śmierć i belgijska czekolada” to idealna propozycja dla tych, którzy lubią połączenie obyczajówki z delikatnym kryminałem. Napisana z wdziękiem, wciągająca, pełna sympatycznych postaci i lekkiego humoru. Nie znajdziecie tu krwi na każdej stronie, ale dostaniecie elegancką zagadkę, logicznie poprowadzoną i zakończoną w satysfakcjonujący sposób.
To powieść, którą czyta się jak filiżankę gorącej czekolady – gęstą, aromatyczną, z lekką nutą goryczy. A po skończonej lekturze ma się ochotę na dokładkę – i na kolejną książkę Marty Moeglich.
Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wydawcy.
Przeczytaj również: