Bastian

Opowiadanie autorstwa Kamila ‘Rozprówacza’

Dzień chylił się ku zachodowi, zakrwawione niebo barwiło się granatem nocy. Ostatnie promienie słońca kąpały się w zbezczeszczonej przez zwłoki tysięcy istot rzece; elfy, krasnoludy, orkowie, centaury, wardańczycy, smoki, ludzie, rycerze, szlachta, magowie, wieśniacy… teraz to już nie robiło większej różnicy. Dla wilków, które miały pożreć zwłoki, nie liczyło się, czy był to elfi kapłan, czy wardański łowca. Mięso smakuje tak samo, a głodne zwierzęta nie wybrzydzają. Wilki zbiegały się już wokół pobojowiska, gdy nagle jedna z potraw poruszyła się. Młody rycerz w zakrwawionej zbroi, podpierając się na wyrwanej jakiemuś orkowi włóczni, stanął na równe nogi i rozejrzał się dookoła, nawołując towarzyszy broni. Cisza, nikt i nic nie odpowiedziało. Odczekał, by pozwolić cierpiącym nerwom na chwilę wytchnienia, zawołał ponownie, głośniej, lecz tym razem coś mu odpowiedziało: wygłodzone wycie otuliło niedobitka.

Bastian z Bellen spojrzał na klingę swojego miecza: ostrze było u kresu wytrzymałości, było za późno, by wznieść barierę ochronną lub zgromadzić moc potrzebną do rzucenia nawet najsłabszego zaklęcia. Śmierć zbytnio pragnęła jego ust, by pozwolić mu dożyć choćby do jutra. Zaśmiał się, przeczesując ręką jasne jak słoma włosy, brudząc je jeszcze bardziej krwią, ale paradoksalnie nie mógł się powstrzymać od śmiechu.

Mogłem zginąć w tylu szlachetniejszych miejscach, na przykład na arenie, a kończę w paszczy wilków.

Dla człowieka, który przez całe życie pragnął umrzeć, chęć przetrwania jeszcze tego jednego razu wydawała się absurdalna. Gdziekolwiek byleby nie tutaj i nie tak.

Bastian był pechowcem, bękartem zabitego w karczmie barona. W wieku siedmiu lat został przyjęty do szkoły dla druidów, z której wydalono go zaledwie po miesiącu, gdyż nie potrafił zrezygnować z mięsa. Wygnany, został przygarnięty przez starego maga, który w zamian za naukę magii wykorzystywał go do sprzątania i wszelakich spraw higienicznych. Uczeń nienawidził swojego mistrza: czarodziej obiecał mu wiedzę, która pozwoliłaby mu zdobyć uznanie innych, moc, która sprawiłaby, że miałby na świecie jakieś miejsce, które mógłby nazwać domem, miejsce, do którego chciałby wracać i za które warto by było umierać. Niestety szybko zrozumiał, że wiedzę i moc będzie musiał zdobyć własnymi siłami, że Mistrz potrzebował tylko chłopca na posyłki. Nocami, po zmyciu kału z rąk, zakradał się do biblioteki czarodzieja i przy świetle blednącej świecy wertował tomy opisujące skomplikowane rytuały magiczne. Te noce spędzone nad księgami były najszczęśliwszymi chwilami w jego życiu. I dla tych chwil chciał żyć, ale nic co jest dobre nie trwa wiecznie…

Po siedmiu latach mag zmarł i prawdopodobnie pomógł mu w tym talent kulinarny Bastiana, a przynajmniej tak głosiła plotka, która sprawiła, że zainteresował się nim cech skrytobójców. Jednak po dwuletnim szkoleniu okazało się, że jest zbyt przesiąknięty magią, by móc się kryć w cieniach. Zdesperowany młodzieniec wstąpił do klasztoru kapłanów Lefiena, ale szybko zrozumiał, że celibat mu nie pasuje i opuścił erem w poszukiwaniu ciekawszych zajęć.
Na początku był rozbójnikiem, lecz gdy żołnierzom cesarskim udało się go pojmać, tracąc przy tym połowę trzech legionów , został skazany na walki gladiatorów. Zabijał lwy, niedźwiedzie, młode smoki. Dzięki skrupulatnej finezji, jakiej nabył w trakcie wieloletnich szkoleń, stał się precyzyjną maszyną do zabijania. Robił to z taką makabryczną dokładnością, że w krótkim czasie nikt nie chciał już oglądać jego potyczek. Zamknięto go w lochu i tam pewnie siedziałby do końca świata i dzień dłużej, gdyby nie wzbudził zainteresowania Lorda Wasteriana. Szlachcic zaproponował mu prosty układ: w zamian za wolność i pasowanie na rycerza, miał poprowadzić wojska Bellen do bitwy. Zgodził się, nieświadomy, że byłoby mu lepiej w więzieniu. Dano mu pięknego, czarnego jak noc konia, czarną zbroję zdobioną srebrem i kazano zaatakować nad rzeką Tulia. Było to doskonałe miejsce do ataku, gdy miało się przewagę liczebną. Elfy mogły wystawić jednego żołnierza na dwudziestu Belleńczyków, a gołe zbocza, pośrodku których płynęła rzeczka, nie pozwalały na przygotowanie zasadzki. Elfy były w niekorzystnej sytuacji, lecz przybycie sojuszników, głównie krasnoludów i centaurów, przechyliło szalę zwycięstwa. Bastian, mimo iż galopował na czele jeźdźców i przedzierał się przez zastępy wrogów niczym żniwiarz zbierający ziarno, pamiętał o rozkazie: miał zmusić elfy do kapitulacji.

Bitwa trwała już od trzech godzin, gdy nagle w jej zamęt wdarły się dwa obce dźwięki. Ze wschodu zawyły wojenne pieśni orków, z zachodu zaś zagrzmiały wojenne rogi wardańczyków na małych smokach. Bastian, tak samo jak elfi wodzowie, zrozumiał, iż przybysze znajdowali się trochę za daleko od swoich domów, a czas, kiedy wierzył w przypadki, minął. Szybko zawarł rozejm z elfami . Dawni wrogowie, którzy jeszcze przed minutą cieli sobie głowy, stali się sojusznikami i ramię w ramie rzucili się na nieproszonych gości.

Krew lała się obficie, zanieczyszczając rzekę, walczący padali niczym muchy w zimowy wieczór. Bastian widział Śmierć i wiele razy odmówił jej otwartym udom.

Jak wielu wojowników zamieszkujących ziemię pomiędzy Morzem Walsi i Pustynią Kalana, Bastian wyobrażał sobie Śmierć jako piękną kobietę, która przyjmuje ciało umierającego, gdy ten drży w ostatnich spazmach agonii. Było to zbyt przyziemne, a jednak dawało walczącym nadzieję na chwilę przedśmiertnej przyjemności. Był to też powód, dla którego nie dobijano konających. Generał słyszał wszędzie jęki wykrwawiających się powoli poległych. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, ginęli na miejscu, pozbawieni głów lub rozszarpani przez smocze szczęki.

Nikt nie uciekał, bowiem nie było jak. Z każdej strony nadciągali wrogowie, a sprzymierzeńcy byli gotowi uderzyć w plecy, jeśli tylko ktoś próbowałby rejterować.

I nagle rumak Bastiana stanął dęba, powalając jeźdźca na ziemię. Mężczyzna był oszołomiony, lecz blask sejmitaru, szykującego się do oddzielenia głowy od reszty ciała, przywrócił mu świadomość. Ręka okazała się szybsza od myśli i nim Bastian zdążył skupić się na samym czynie, jego wróg leżał na ziemi z rozciętą tętnicą, mocząc trawę deszczem krwi. Gdyby Bastian był wampirem, po tej bitwie nie tknąłby już pokarmu.
Miecz wirował, tnąc bezlitośnie, dzikie i nieludzkie pragnienie ogarnęło młodzieńca, zmuszając go do tego, by ciąć i uderzać tarczą, lecz drewniany puklerz rozpadł się na tysiące kawałków, a rysy na mieczu stawały się coraz bardziej widoczne.

Uśmiechnął się zachęcająco do otaczającej go watahy, zupełnie jak kucharz, który zaprasza gości-kanibali, mówiąc „jestem już przyprawiony”. Dwa duże, szare wilki przyjęły zaproszenie i skoczyły na tak zachęcającą kolację, i nagle padły na ziemię ze zdziwienia: kolacja śmiała się zbuntować; Belleńczyk ostatkiem sił dźwignął miecz i, wykonując piruet w powietrzu, wyprowadził cios, powalając pierwszego z napastników. Nim basior uderzył o grunt, rycerz, przerzuciwszy broń z jednej ręki do drugiej, pchnął nią kolejnego. Miecz wszedł w łeb zwierzęcia aż do rękojeści. Ostrze pękło, łamiąc się na dwie części. Rycerz uśmiechnął się, rozumiejąc, że zginie jak Eognarr . Usiadł na martwym smoku i zaczął śpiewać.

Złamany już miecz
Polegli wrogowie
Polegli moi druhowie
Nie złożą mego ciała strudzonego
Do ciepłego ognia żałobnego
Mym grobowcem się stanie
Wilcza paszcza i gardziel

Wilki zdawały się być gotowe do ataku; ugięte łapy, najeżona sierść, wyszczerzone kły. I nagle stał się cud. Wielkie światło otoczyło Bastiana, zamykając go w szklanej kuli czystej jasności: ostry ból otoczył młodzieńca zupełnie, jakby coś rozrywało jego ciało uncja po uncji. Zasnął z pewnością, że już nie wstanie. Lecz los znowu postanowił z niego zakpić…

Ocknął się w komnacie oświetlonej przez promienie słońca, padające na jego twarz przez otwarte okno. Spróbował się podnieść, lecz sztywne bandaże otulające jego tors, uniemożliwiały mu wszelaki ruch. Nie mogąc wstać, odwrócił szyję, by mieć lepszy widok. Ale to i tak nic nie zmieniało, wszędzie widział jedynie marmurową biel chropowatych ścian. Dokładniejsza obserwacja pozwoliła na zauważenie podobieństwa do kory drzewnej, parszywej białej kory porastającej ściany elfich domostw. Nie mógł uwierzyć, że te podłe drzewoluby oszczędziły mu życie. To było zbyt okrutne, świadczyło o braku sumienia, wstydu i litości.

Dokładność z jaką były opatrzone rany, pozostawiała w sercu nadzieję, że czeka go publiczna egzekucja i ta jedna myśl pocieszała Bastiana. Spojrzał na opatrunek i przez chwilę pomyślał o możliwości rozszarpania własnych ran i wykrwawienia się na elfiej pościeli, po to tylko, by zrobić na złość, tym którzy chcieli utrzymać go przy życiu. Byłaby to zabawna igraszka, urocza kpina, wyśmiewająca się z makiety przeznaczenia, ale byłaby też głupią kapitulacją wobec świata, bezcelowym złożeniem broni. Lekki głód ogarnął Belleńczyka, ale w pomieszczeniu nie było nic, co mogłoby się nadawać do jedzenia, wiec mężczyzna położył się spokojnie na poduszce i zamknął oczy, nasłuchując wszelkiego rodzaju dźwięków. Muchy bzyczały, latając wokół jego głowy. Niczym gepard, pochwycił dwa owady i wepchnął do ust, gryząc dokładnie te małe ilości mięsa. Nie było to zbyt smaczne, ale wiedział, że to jedyny rodzaj mięsiwa, jaki będzie miał w ustach w tym zawszonym miejscu.

Drzwi się otworzyły i do komnaty weszła jakaś kobieta w zielonkawobrązowej szacie z kapturem.

– Żyjesz? – zapytała, a jej głos był lodowaty jak śmierć. – To dobrze, bo nie chciałabym, by ktoś nad kim pracowałam trzy tygodnie, zmarł pod moją opieką.
– Jesteś uzdrowicielką?
– Tak, w waszej mowie. Nie dziękuj mi.
– Nie zamierzałem – odparł Bastian bez sarkazmu.
– To dobrze, bo gdyby to ode mnie zależało, dzisiaj byłbyś wilczym odpadem.
– Szkoda. Miałbym to wszystko z głowy.
– Też żałuję, ale rozkazy zmuszają mnie, bym cię utrzymała w dobrym stanie.
– Tak? – zapytał Belleńczyk, a na jego twarzy pojawił się uśmieszek – To może się położysz obok mnie i ja ci pokażę, co możesz zrobić, bym się lepiej poczuł.
– Wychędoż się sam, jeśli jesteś w stanie. Jeśli chcesz, mogę ci przynieść zupę i pomóc zjeść, ale to tylko dlatego, że jesteś zbyt żałosny, byś sam coś zrobił.
– No, cóż. – Mężczyzna oddychał spokojnie. – Bez mięsa?
– Tak, zrobiona bez krzywdzenia żywych istot.
– Rośliny to też istoty.
– To zależy od punktu widzenia – odpowiedziała kapłanka, wychodząc z sali.
– Parszywi wegetarianie. – Bastian splunął przesądnie przez lewe ramię.

Mijał świt za świtem, a z każdym z nich Belleńczyk stawał się silniejszy. Po paru dniach byłby już w stanie obezwładnić swoją strażniczkę i opuścić celę, ale wtedy musiałby stawić czoła elfim łowcom, którzy ruszyliby jego śladem. Bezbronny, w Elfim Lesie, padłby łatwo pod presją zatrutych strzał lub ugrzązłby, spleciony pnącymi się korzeniami trującego bluszczu. Umierałby powoli, trawiony wydzielinami rośliny. Nie, taka śmierć nie była dla niego.

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk otwieranych drzwi, lecz tym razem nie ujrzał zielonego odzienia uzdrowicielki. W drzwiach stał długowłosy elf w pełnym rynsztunku. Srebrna zbroja okrywała zieloną tunikę, opadając na szerokie spodnie. Na czole widniała rażąco prosta korona ze szczerego złota. Ostre, wręcz stalowe oczy nieśmiertelnego beznamiętnie spojrzały na siedzącego Bastiana. Za elfem kroczyło dwóch strażników uzbrojonych w halabardy.

– Wreszcie ktoś ważny. – Belleńczyk, gardząc elfem, zaczął liczyć muchy w pajęczej sieci.
– Jak śmiesz tak się zwracać do króla Oberona?! – warknął jeden z gwardzistów, uderzając leżącego drzewcem broni.

Drewno niemal pękło, uderzając o żebra Belleńczyka. Ten jednak nie czekał na kolejny cios; szybkim i płynnym ruchem wyrwał broń gwardziście i zamachnął się na elfiego króla.

– Odrzuć. – Oberon wypowiedział tylko to jedno słowo, a ciało napastnika odleciało do tyłu zupełnie, jakby tajfun porwał pasącą się krowę.

Bastian podniósł się z ziemi. Nikt nie próbował mu w tym przeszkodzić, ale wiedział już, że ma do czynienia z kimś władającym magią słów.

– Czy teraz usiądziesz i wysłuchasz mojej propozycji? – Król elfów nie zamierzał zgładzić Belleńczyka, nie zamierzał pozwolić, by to czemu chciał zapobiec, stało się rzeczywistością. Miał świadomość, że gdyby Bastian umarł przed wyrównaniem harmonii zniekształconej na skutek bitwy to… Oberon nawet nie chciał myśleć o konsekwencjach takiej sytuacji.
– Ty nie możesz umrzeć, przynajmniej nie teraz.
– Co ty wygadujesz? Zawsze można umrzeć.
– Nie, gdy złożyłeś przysięgę Władcy Słów… Lord Wasterian wykorzystał cię, by osiągnąć niezwykłą moc, moc o której nie śmiałby marzyć żaden śmiertelnik. Wykorzystał ciebie, pozbawionego przeznaczenia. Kazał ci przysiąc wierność, kazał ci zabić setki elfów. Chciał, byś rozpętał tę bitwę i stał się jedyną osobą odpowiedzialną za tę masakrę. To ty przyjmiesz na siebie klątwę i karę za to, co uczyniłeś, a gdy umrzesz, on, Władca Słów, któremu byłeś posłuszny, zyska siłę i wiedzę istot, które zabiłeś, zraniłeś lub które zginęły z twojej przyczyny, gdy wypełniałeś jego wolę.
– Ale to niemożliwe! – oburzył się Bastian.
– Ty nie doceniasz mocy Słowa. W chwili, w której Władca Słów wypowiada słowo, obdarowując je mocą, te słowo staje się rzeczywistością. – Oberon chwycił w rękę małą muchę, trzymał ją w palcach tak, by Belleńczyk mógł zobaczyć owada. – Pal się.

W jednej chwili błękitny płomień zajął muchę, iskrząc radośnie po rękach elfa.

– Rozumiem, ale fakt, że żyję, tylko pogarsza sprawę.
– Tak, o ile zginiesz, nim On zginie.
– A nie możecie go zgładzić? W końcu wy też jesteście Władcą Słów.
– Widzę, że nie pojmujesz. Nie zastanawia cię, dlaczego o tym nie pomyślałem? Owszem, mógłbym się zmierzyć z Wasterianem. Ale konsekwencje takiego pojedynku byłyby nieobliczalne. Czy woda mogłaby pokonać wodę? Wiatr przemóc bryzę? Czy ogień mógłby strawić płomień? Wbrew pozorom tak, ale wszystko, co by znajdowało się w pobliżu, zostałoby zgniecione, wyniszczone i rozłożone w skutek walki. Gdyby dwóch Władców Słów stanęło przeciwko sobie, nim jeden z nich znalazłby słowo, które dałoby mu przewagę, ich walka wyjałowiłaby cały wszechświat, wysysając życie z każdej istoty.
– Czy to aż tak niebezpieczne? – Bastian nie wierzył, że coś takiego mogłoby się wydarzyć.
– Znasz może przepowiednie Nafiennelle ? – zapytał Oberon.
– Tak, miałem okazję je przestudiować w klasztorze Lefiena.
– Więc zacytuj mi ostatnią zwrotkę dziewiątej centurii.
– „Dwóch stanie naprzeciw siebie, wypełnieni słowami mocy…” – Bastian wyrecytował zaledwie pierwszy wers, gdy nagle jego umysł doznał olśnienia. – Dwóch Władców Słów!
– Tak, ale proszę, recytuj dalszą część. – Elf ze stoickim spokojem uśmiechnął się pobłażliwie.
– „A wtedy nastanie dzień końca, bez dnia ni nocy” – Belleńczyk skończył zwrotkę, po czym opadł bezwładnie w pościel.
– Czy coś się stało? – zapytał Oberon, zauważając bladość człowieka.
– Jak dotąd wszystkie przepowiednie czarodziejki się spełniły.
– Tak, o ile chcemy wierzyć, że miała na myśli te tysiąclecie. Ale Nafiennelle nie interesowała się naszą erą. Nie obchodziło jej nawet to, co się działo na jej dziedzińcu.
– Mówicie tak, jakbyście ją znali.
– Nie czytałeś nigdy biografii wielkiej czarodziejki? Gdybyś czytał, wiedziałbyś o pewnym skandalu, który sprawił, iż wypędzono ją z fakultetu jasnowidztwa z akademii magii. Nie tylko dopuściła się kontaktów damsko-męskich, ale na dodatek z elfem.
– Chwileczkę, ale to było pięć tysięcy lat temu.
– Elfy żyją wiecznie. Ale wróćmy do sedna sprawy. Ktoś musi skopać dupę temu ambitnemu smarkaczowi. Ja nie mogę, są tu jacyś ochotnicy?

Oberon rozejrzał się po sali, pozornie szukając kogoś na tyle obłąkanego, by się zgłosić, a gdy uznał, że takowych w komnacie nie ma, spojrzał na Bastiana. Belleńczyk wiedział, co się stanie i się nie rozczarował.

– Widzę, że zostałeś tylko ty.
– A jaka jest druga opcja? – zapytał Belleńczyk.
– Przemienimy cię w elfa i będziesz żył wiecznie – uśmiechnął się Oberon.
– Niech pomyślę… Pewna śmierć czy życie wieczne..
– Dam ci kilka godzin na zastanowienie…
– Wybieram pewną śmierć!
– Skoro tak, to mam dla ciebie dwa dary. – Oberon uśmiechnął się posępnie, po czym wziął do ręki stal i jadeit, przybliżył oba składniki i wypowiedział słowa: Stań się. Surowce zaiskrzyły światłem i połączyły się, tworząc bezkształtną masę. Belleńczyk wytężył wzrok, nie dowierzając własnym oczom: Oberon trzymał w rękach stalowy, obusieczny miecz z rękojeścią zdobioną falami jadeitu.
– Oto pierwszy z moich darów. Miecz, który pomoże ci wypełnić twoje przeznaczenie.
– Czy nie mogło to być coś mniej odrażającego?
– Ranisz moje uczucia. – Król elfów, wykorzystując wszystkie swoje zdolności aktorskie, udał obrażonego.
– A jaki jest drugi dar?
– Dam ci radę, która będzie cenniejsza niż wszystkie smocze skarby. Pamiętaj, że czas jest twoim sprzymierzeńcem. Ty możesz zwlekać, zmienić cel wyprawy, ale Wasterian nie: On niecierpliwie czeka na twoją śmierć, wie, że żyjesz. I to go dręczy i irytuje. I to sprawi, że zrobi pochopny krok, który doprowadzi go do zguby. Ty nie musisz się śpieszyć, ale też nie możesz zwerbować armii, która by go pokonała, to by tylko poszerzyło szeregi umarłych. Nie pokonasz Wasteriana zwołując liczną armię; pamiętaj, jak trudno jest ukryć przed oczami wroga przemarsz wojsk. Podróżuj w małej grupie, tak by było trudniej cię namierzyć, jednak wybierz starannie swoich towarzyszy, tak by ich towarzystwo napawało cię radością, ale kieruj się też rozsądkiem. Nie bierz z sobą istot, które nic nie wniosą do drużyny. Nie oceniaj nikogo po pozorach. A w trakcie wyprawy dokonaj wielkich czynów, tak wielkich, by obiły się o uszy Wasteriana i zburzyły jego pewność.
– Ten dar wydaje mi się bardziej przydatny.
– Pozwól, że wybiorę ci jednego z towarzyszy. – Oberon spojrzał na kapłankę i po chwili namysłu dodał. – Bea wyruszy z tobą.
– Nie zgadzam się. – Bastian zerwał się na równe nogi. Nie chciał, by elfka musiała przechodzić przez jego piekło, nie umiał sobie tego wyjaśnić, ale nie chciał, by to była akurat ona. – To nie jest odpowiednia podróż dla uzdrowicielki.
– Też tak sądzę, ale ktoś, kto chce leczyć cierpiących, musi poznać męki i cierpienia, które dręczą świat. Jednakże nie chcę, by brała udział w twojej wyprawie, moim życzeniem jest tylko, by wyruszyła do zaprzyjaźnionego maga, by odebrać mu to, co kiedyś mu pożyczyłem. Teraz bowiem potrzebuję tej księgi, bez niej twoja misja też nie będzie mogła się powieść. Beo, czy zgadzasz się? Ty tylko masz prawo wybrać.

Kapłanka przez chwilę walczyła ze swoimi myślami, tak bardzo nie chciała… I już miała otworzyć usta, by powiedzieć „nie”, gdy nagle ujrzała błagane spojrzenie Bastiana; błagał ją, by odmówiła. I w tej chwili krew kapłanki zawrzała: jak śmiał, ten morderca, ten nieokrzesany dzikus, decydować za nią. Nienawidziła go, z całego serca nienawidziła, choć nienawiść była sprzeczna z doktryną, którą jako uzdrowicielka przyjęła.

– O ile nie będę musiała postępować niezgodnie z moim powołaniem, to wyruszę – odpowiedziała spokojnie.

Te słowa były dla Bastiana czymś w rodzaju kopnięcia w krocze: bolesne, zostawiające trwały uraz. Prorocze zwiastuny przyszłego nieszczęścia…

I tak oto Belleńczyk i elfka wyruszyli w drogę. On na siwej klaczy, ona na karym koniu. On okryty zwykłą kolczugą, ona w tunice uzdrowicielki. Wędrowali dwa dni w milczeniu. Aż na przełęczy Wiarga lawina zmusiła ich do rozmowy.

– Możemy iść przez tunele krasnoludów. – Bea mówiła obojętnie, zupełnie jakby była sama.
– Dobrze – odparł Bastian, zawracając konia.

Ruszyli w stronę gór, w stronę widniejącej w oddali warowni. Zniszczone mury i spalona ziemia były dowodem na to, że niedawno odbyła się tu wielka bitwa. Bastian bacznie obserwował okolicę, obawiając się zasadzki. Ale wyglądało na to, że nikt tu nie przebywał.

– To dobre miejsce, by rozbić obóz na noc – stwierdził z miną konesera.
– Wzniosę barierę ochronną przeciwko demonom. – Bea zignorowała człowieka i, wyciągnąwszy z torby fiolkę z magicznym naparem, zaczęła skrapiać okolicę w promieniu dziewiętnastu kroków. Widok leżących nieruchomo krasnoludzkich zwłok sprawiał, że zmagała się ze sobą, by nie krzyknąć. Nie mogła wybaczyć temu dzikusowi, że wybrał tak posępne miejsce na postój. Była przekonana, że zrobił to specjalnie.

Nagle coś się poruszyło, jeden z leżących na wspak krasnoludów ziewnął ochoczo i przeciągnął się, klnąc przy tym, jak pijany szewc wracający z hulanki.

Kapłanka wrzasnęła przerażona i, robiąc krok do tyłu, straciła równowagę. Bastian, zaalarmowany, wydobył ostrze i pobiegł na odsiecz towarzyszce wyprawy, lecz to, co ujrzał, sprawiło, że gromki śmiech spłynął z jego ust: zobaczył przerażoną kapłankę i skacowanego krasnoluda. Ten ostatni wyglądał dość nietypowo…

– Ciszej, proszę. Tu porządny krasnolud próbuje spać – wymamrotał, po czym, nieprzytomny, osunął się na ziemię.

Bastian przyjrzał się pijanemu: był to żółtobrody, potężnie zbudowany krasnolud, odziany w podarte spodnie, skórzane buty i zaplamioną koszulę. Przy pasie dyndał mu mosiężny toporek. Krasnolud trzymał pod pachą drewnianą beczkę, z której wyciekało złociste piwo.
Belleńczyk tylko się uśmiechnął, po czym usiadł obok leżącego i zaczął śpiewać.

Wrzucimy pijaka do studni
Wrzucimy capa do wody
Wrzucimy, ho! Wrzucimy
Niech popływa z rybkami
Niech się wody napije
Zabierzemy mu zimne piwko
Damy mu ciepłe winko

– Możesz śpiewać, tylko nie bluźnij! – wybełkotał krasnolud. – Co ja jakiś elf jestem, że mi się winko daje?
– Do piwka trzeba mieć tęgą głowę. – Bastian wedle obyczaju krasnoludzkiego zakpił z nieznajomego.
– Moja głowa jest tęga – odparł krasnolud, poczym chwycił leżącą w pobliżu cegłę i rozbił ją na własnym czole.
– To czemu jesteś pijany? – Bea patrzyła z obrzydzeniem na obskurnego krasnoluda.
– A dajcie wy mi spokój, przeżywam tragedię.
– Co się stało? – zapytał Bastian.
– Widzisz te zgliszcza?- krasnolud zapytał z czystej grzeczności.
– Widzę, ruiny krasnoludzkiej twierdzy.
– Krasnoludzkiego skarbca. A ja byłem strażnikiem! – ryknął przez łzy krasnolud.
– I co się stało? – zapytała uzdrowicielka. Belleńczyk spojrzał jej w oczy, dając do zrozumienia, że zadała bardzo nietaktowne pytanie. Ale było już za późno.
– Parszywy smok! Dowiedział się o położeniu naszego skarbca, a smok, jak to smok, gdy się dowie o skarbach, to wstępuje w niego dzika żądza. Przyleciał tu ten parszywy kaszalot i jak nie dmuchnie, jak nie kłapnie zębami… i spierdzielił z większością skarbów. A ja, jako strażnik skarbnicy, zostałem wygnany i nie będę mógł wrócić, dopóki nie odnajdę skradzionych kosztowności.
– O ile nie masz nic lepszego do roboty, to możesz wyruszyć z nami. – Bastianowi zrobiło się żal krasnoluda. – Razem poszukamy smoka.
– Jeśli to nie jest genialny pomysł, to nie nazywam się Ketun.
– Moja towarzyszka ma na imię Bea, a ja jestem Bastian z Bellen.
– Ty parszywy psie! – Nagle Ketun otrzeźwiał i łapiąc za toporek zaatakował sprawcę bitwy nad rzeką.
– Stój – krzyknęła kapłanka tak głośno, że krasnolud posłusznie znieruchomiał. – Bastian pokutuje za swój czyn wyprawą. Będzie musiał stawić czoła Władcy Słów, który go wykorzystał.

Krasnolud zrozumiał sytuację i, uspokojony, odłożył topór.

– Idę z tobą. – Ketun położył łapę na ramieniu Bastiana.

Po kilku godzinach odpoczynku, gdy słońce schowało się za zachodnimi górami, zgasili ogień i ruszyli dalej. Podróżując pod osłoną nocy byli narażeni na ataki dzikich zwierząt, nocnych stworów, ale stawali się też niewidoczni dla zdradzieckich ocząt. Kamienista droga zwalniała ich tempo, zmuszając do ostrożnego poruszania się, by nie runąć ze schodów wiodących na szczyt zbocza. Ukrywali się za kolumnami zrujnowanej świątyni. Czarne chmury zasłaniały księżyc, dając im całkowitą osłonę przed niepożądanymi istotami. Nawet wampir zgubiłby ich trop, gdyż przed wyruszeniem w drogę nasmarowali się błotem i prochem tak, by zamaskować wszelaki zapach.

Niespodziewanie Ketun, który jako jedyny widział w ciemnościach, zamarł w bezruchu, dostrzegając unoszącą się na środku jeziora olbrzymią postać. Istota ta co chwilę zionęła ogniem, który oświetlał ogromny, łuskowaty pysk.

– Jesteś mój! – zaryczał krasnolud, po czym, z toporem w rękach, krzycząc niczym dziki barbarzyńca, rzucił się do ataku. Od smoka oddzielało go dwanaście kroków, aczkolwiek krasnolud nie zachowywał jakiejkolwiek ostrożności.

Gad otworzył paszczę i rzygnął płomieniami. Ketun nie był w stanie ich uniknąć i wszystko wskazywało na to, że skończy jako pieczeń…

Bastian ugiął nogi i skoczył, nie zważając na ryzyko, chwycił krasnoluda za pas i pchnął go na ziemię. Płomienie przeleciały dwa cale nad ich głowami.

Smok, czując zagrożenie, podniósł tors i wyciągnął przednie łapy, którymi przycisnął napastników do ziemi.

– Wiem, że z tej walki nikt nie wyjdzie żywo – smok przemówił ludzkim głosem. – Ja mógłbym was zmiażdżyć tu i teraz, ale nim bym tego dokonał, straciłbym życie. Widzę ten twój nożyk. Elfia stal i jadeit, idealna broń do zabijania smoków. Jesteś zabójcą smoków?
– On? – zaśmiał się krasnolud. – To Bastian z Bellen.
– Że jak?! – zaryczał smok. – Ja ściskam tego Bastiana? Oberon nie będzie zadowolony.
– Oberon? Co ma do tego król elfów? – zawarczał Ketun. – Co on ma wspólnego z tym wszystkim?
– Nie myśl, że ci powiem. Wysłał mnie, bym pomógł Bastianowi. Zarekwirowanie waszych skarbów było moim własnym pomysłem.
– Oddaj ten skarb! – krasnolud kopał i gryzł smocze łuski za pomocą złotych zębów.
– Nie mogę, zostałem obrabowany przez ludzi w czarnych kolczugach. Mieli na torsach emblemat, coś srebrnego…
– Lwa? Srebrnego lwa z jednym rogiem? – zapytał Bastian.
– Tak, tak. – smok radośnie pomachał łbem. – Skąd wiesz?
– Przez kilka dni byłem popychadłem Wasteriana, umiem rozpoznać jego herb.
– A więc jesteś jednym z tych złodziei! – Smok uderzył Bastiana w tors, przebijając pazurem lewy bark.
– Nie, ty kupo gówna. Ja jestem na ich czarnej liście.
– Więc jesteś na mojej liście sojuszników. – Smok uwolnił człowieka z ucisku łap.
– A ja? Ja podróżuję razem z nim – warknął Ketun. Smok zaśmiał się, uwalniając krasnoluda.

Smok zaczął się kurczyć, jego tylne łapy wyprostowały się, ogromny tułów zmniejszył, a pysk spłaszczył, przybierając kształt gadziej twarzy. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał smok, znajdowała się istota przypominająca człowieka.

– Nazywam się Say – przedstawił się smok.
– Say to nietypowe imię dla smoka. – zastanowił się Bastian.
– Ale czy ja mówiłem, że jestem smokiem? – zaśmiał się nowy kompan.

W tej samej chwili chmury rozprysły się i jasne promienie księżyca oświetliły Say’a. Był wysokim mężczyzną o łuskowatej skórze i płaskiej twarzy, jego ciało okrywała długa czerwona szata, a przy rękawie zwisał długi sztylet; rytualne atame.

– Czarnoksiężnik?! – Cała trójka sięgnęła po broń. Gorzej już chyba nie mogli wpaść. Wampir może powstrzymać pragnienie, wilkołaka można związać, smok może polecieć gdzieś i schrupać jakąś krowę lub księżniczkę , można namówić czarownicę, by śpiewała ballady, ale nie można przekonać Czarnoksiężnika, by nie używał nieznanych zaklęć i klątw na towarzyszach podróży.

– Czarnoksiężnik, tak właśnie, no i co z tego? Ja widzę rzecznego rzeźnika, elfią kobietę i złotowłosego krasnoluda. A wy śmiecie mi wytykać, że jestem czarnoksiężnikiem? Wstydźcie się! Banda bohaterów, a osądza po pozorach.

– Wybacz. – Bastian poczuł się zawstydzony. – Ale musisz przyznać, że nikt nie słyszał o drużynie, w której skład wchodził ktoś z twojego cechu.
– I tu się mylisz – poprawił go Say. – Eognarr wędrował w towarzystwie czarnoksiężnika Gabina i łowczyni Cleeei.
– Nie wiedziałem – odparł Belleńczyk. – W klasztorze Lefiena, w zwojach nie było wzmianki o osobach wędrujących z Eognarrem.
– Owszem. Nie ma, a to dlatego, iż wyznawcy Lefiena upamiętniają tylko swoich bohaterów. Z tym twierdzeniem nie twierdzę, że Eognarr nie był największym spośród herosów. Po prostu chcę zauważyć, że skoro wielki pogromca nieumarłych skorzystał z pomocy czarnoksiężnika, to czemu i ty nie możesz.
Bastian w najciemniejszym zakątku wyobraźni widział siebie jako ubóstwianego przez ludy herosa. I przez chwilę pławił się w tym marzeniu, aż nagle uświadomił sobie, że tłumy prędzej rzuciłyby się na niego z widłami i pochodniami. Zląkłszy się tej wizji, wrócił do ponurej rzeczywistości.
– Dobrze – odparł, patrząc Say’owi w oczy. – Ale pamiętaj, że zaufanie towarzyszy jest świętością, którą nie łatwo odzyskać.

Kolejny tydzień był niewart zapamiętania, nikogo nie obchodzi, iż Ketun upolował szynszyla, Say miał zaparcia, a Beę „odwiedziła ciotka”. Był to tydzień, w którym drużyna poznała się lepiej. Spory i konflikty zostały uśpione, a inne zaostrzone. A cel wyprawy był coraz bliższy.

Bastian po raz pierwszy w życiu ujrzał wieżę należącą do potężnego maga. Budowla wiła się spiralnie, przypominając kształtem wielkiego węża oplatającego słup marmuru. Serpentyna kończyła się wielką, wężową czaszką, patrzącą wiecznie na północ. Say z niesmakiem spojrzał na konstrukcję, tyle razy widział podobne budynki i znał znaczenie węża; odwiecznego symbolu pokusy łatwego zdobycia wiedzy. W zestawieniu z wieżą, oznaczało to wyparcie się tej pokusy, jednak czarnoksiężnik nie ufał takim zapewnieniom. To była jedyna pokusa, której nikt nie umiał się oprzeć, każdy kiedyś padał ofiarą tej jednej nieuniknionej plagi wszystkich istot. Nawet nieśmiertelni Avangelianie, posiadający sekret wieczności, nie potrafili oprzeć się tej jednej przynęcie chaosu. Toteż tym bardziej nie zamierzał ufać człowiekowi.

-Ja zostanę na zewnątrz – wypowiedział gdy Bastian sięgał po wielką kołatkę. Lecz nim Belleńczyk zdołał sięgnąć po metalowe koło, wrota otworzyły się, a w środku przejścia stanął niski mag, w czerwonej szacie. Złota tiara zakrywała jego siwe włosy, a orli nos i złączone gęste brwi wyróżniały go na tle wielu innych magów. Wielki medalion z wygrawerowaną inskrypcją zmuszał wszystkich do oddania magowi pokłonu, toteż lekki błysk irytacji przeleciał przez jego twarz, gdy nikt z przybyłych nie dotknął czołem posadzki.

– Mistrzu Akianie. – Bea jako jedyna zrobiła znikomy pokłon, chyląc głowę. – Przybyłam, by odebrać to, co pożyczył wam mój król, Oberon.
– Tak, poinformował mnie o tym listem. – Czarodziej z pogardą pokazał pergamin. – Rokan!
– Tak, mistrzu? – zapytał młody mag zakrywający twarz lnianym kapturem.
– Przynieś mi księgę elfiej deklinacji.

Rokan skinął głową, po czym obrócił się na pięcie i poszedł w stronę biblioteki. Jego mistrz natomiast rozejrzał się po grupie, ukrywając emocje pod maską przyjaźni.

– Zechcecie zatrzymać się na obiedzie, nim wyruszycie w dalszą drogę? – zapytał mag.
Przez chwilę Bastian poczuł dziwną chęć walnięcia czarodzieja w twarz i oddalenia się z tego miejsca, aczkolwiek po tygodniu wędrówki zapragnął zjeść coś ciepłego. Toteż ruszyli za magiem, obserwując bogato zdobione ściany i piękne rzeźby, chociaż Belleńczyk był zdziwiony brakiem jakiejkolwiek gwardii. Jako, że wieża znajdowała się na pograniczu, młodzieniec spodziewał się tu co najmniej pułku strażników, a tymczasem mag sprawiał wrażenie kogoś nie lękającego się napaści.

– Czy ktokolwiek kiedyś napadł na tę wieżę? – zapytał Ketun, nie wytrzymując.
– Dziwi was, że nie mam straży? – zapytał Akain, który od początku spodziewał się tego pytania, a dokładniej chciał na nie odpowiedzieć. – Nikt nie odważy się zaatakować świętego miejsca. Myślicie, że gdy wybierałem teren, na którym zbuduję moją siedzibę, kierowałem się przypadkiem? Wybrałem miejsce, w którym starożytna magia jest namacalna. Czyż nie czujecie tego powiewu mocy płynącej ze ścian? Tak, tu roznosi się moc. W tym miejscu za przelanie czyjejś krwi płaci się życiem. Toteż kto chciałby mnie napadać, skoro nie uszedłby stąd żywy?
– A gdyby napastnikiem był wampir? – zapytała Bea, zastanawiając się nad słowami „nie wyjdzie stąd żywy”.
– To ja się z nim rozprawię osobiście. – Mag machnął ręką, uwalniając słupek błękitnego ognia.

Bastian zakpił w duchu. Numer z błękitnym ogniem był pierwszym zaklęciem, jakie pokazywał każdy mag, próbujący zaimponować rozmówcy. Gdyby chociaż otoczył się tym płomieniem i spłonął.

Belleńczyk zamyślony wkroczył do wielkiej biblioteki. Tysiące zwojów i setki magicznych kryształów sprawiły, że przeoczył coś, co powinno go zaalarmować… ale po chwili nieuwagi spostrzegł nieprawidłowość. W sali było zbyt wielu uczniów . Nie miał nawet czasu ich policzyć, gdy czterdziestu rosłych mężczyzn otoczyło grupę. Zakapturzeni zbliżyli się, Ketun rzucił się na bliższego, zrzucając z niego habit. Spadając tkanina ukazała czarną kolczugę ze srebrnym lwem z jednym rogiem. Człowiek Wasteriana. Żołdacy otoczyli grupę, krasnolud chciał walczyć, lecz Belleńczyk dał mu znak, by odłożył topór.

W tej chwili do sali wszedł Rokan. Uczeń spoglądał to na mistrza, to na Bastiana i resztę, to na ludzi w czerni. Dopiero po kilku chwilach uświadomił sobie, czego dokonał jego mentor. Człowiek, który miał świecić mu przykładem, był zwykłym sprzedawczykiem służącym tym, którzy w danej chwili byli najmocniejszymi graczami na szachownicy losu.

– Nie wydostaniecie się z tego miejsca. – Bastian spokojnie spojrzał w oczy dowódcy żołdaków. – Na zewnątrz jest nasz towarzysz, a my was zabijemy, gdy tylko przekroczymy próg. W to bym nie wątpił.
Żołnierze przez chwilę zwątpili w sukces, lecz ich herszt zaśmiał się, słysząc pogróżki młodzieńca.
– Dobrze. Znajdziemy sposób, by wyjść – zawarczał, wodząc oczami po grupie. Zatrzymał wzrok na Bei i na jego ustach pojawił się złowrogi grymas. – Ale najpierw trochę się zabawię.

Na te słowa dwaj żołnierze wyciągnęli ręce w stronę elfki. I nagle niespotykana ciemność ogarnęła Bastiana, zakrywając mu wzrok. Czuł w rękach ciężar miecza, choć nie odczuwał zmęczenia. I raptownie dziwne uczucie nieistnienia ogarnęło Bastiana: zmysły przestały odbierać bodźce. Miał jedynie wrażenia dobiegających z oddali wrzasków agonii i dalekiego zapachu krwi. Jednakże on nie był w sobie, nie był świadomy swego ciała, zupełnie jakby nie istniał, aczkolwiek słyszał w głowie dzwoniącą niczym wojenny róg chęć zgładzenia tych robaków, wdeptania ich w ziemię i rozniesienia na pył. I raptem pustka, jedynie szybkie uderzenia serca różniły go od trupa.

Gdy się ocknął Bastian ujrzał sufit ciemnego lochu i pochyloną nad nim twarz krasnoluda. Spróbował wstać, lecz żelazne kajdany zniewalały jego ręce i nogi. Był uwięziony w celi.

– Żyjesz? – zapytał Ketun, podając mu kawałek szczura. – Zjedz to, nie sądzę, by nam zaserwowano wieczerzę.

Belleńczyk zatopił zęby w surowym mięsie. Z trudem odrywał kolejne fragmenty jedzenia, żując dokładnie każdy kęs.

– Nie wiedziałem, że wśród mieszkańców cesarstwa są berserkerzy . – Ketun z zadumą wspomniał wydarzenia sprzed kilku godzin. – Czasami rodzi się jeden na stu krasnoludów, ale żeby wśród ludzi! Jesteś chyba pierwszym.
– Nie rozumiem. – Młodzieniec był zdezorientowany. Nie pamiętał nic z tego, co się wydarzyło.
– Nie rozumiesz? – Ketun z zazdrością tłumaczył człowiekowi to, czego ten dokonał. – Wpadłeś w stan mistycznego szału i, niczym rozwścieczony demon, sprawiedliwości z dna piekieł, rzuciłeś się na zbirów. Ciąłeś z prędkością stepowego wiatru, a twój krzyk niczym nie różnił się od ryku wściekłego tygrysa.
– Czy ktoś zginął? – zapytał Belleńczyk.
– Nie. Połowa zbirów straciła nogi lub ręce, ale Akain powalił cię zaklęciem. Kapitan musiał poczęstować swoich ludzi batem, by cię zakuli w kajdany, chcieli nas wywlec na zewnątrz, ale Say zmusił ich do zmiany planu. Kilku z nich jeszcze fajczy się w progu wieży.
– Co zrobili z Beą ? – zapytał Bastian, nie mogąc ukryć przejęcia.
– Kapitan zabawia się z nią. – Krasnolud zagryzł wargę, widząc złość na twarzy berserkera. – Uspokój się, nie uwolnisz się, wpadając we wściekłość. Słyszałem o berserkerach, którzy niszczyli skały pięścią, ale żaden z nich nie przeżył wydarzenia.
– Wiem, że nic nie wskóram, ale ja nienawidzę gwałcicieli – odparł Bastian. – Nie jestem wzorem człowieka i wiele istot wyzywa mnie od potworów, klną me imię i chcieliby mnie widzieć poćwiartowanego i posiekanego na kawałki tak drobne, że mogłyby je rozdeptać mrówki, ale są czyny, których nawet ja bym nie popełnił.
– Mam nadzieję, że zdrada jest jednym z nich – rozległ się spokojny, wręcz lodowaty głos zza kraty. Bastian ujrzał patrzącego się na niego chłopca w habicie. Lecz tym razem kaptur nie zakrywał twarzy. Blada skóra albinosa otaczała szkarłatne oczy, prosty nos wdychał spokojnie powietrze. Cienkie usta były poważne niczym marmurowy nagrobek. Avangelianin czekał na reakcję więźniów.
– Twój mistrz wysłał cię, byś się upewnił, czy już zdechliśmy?! – Ketun podbiegł do kraty i kopnął metalowe pręty. Chciał dorwać sługusa Akiana i połamać mu wszystkie kości.
– Nie mieszaj mnie z ludźmi tego pokroju – wysyczał uczeń maga, chwytając krasnoluda za gardło. Pozornie słabe ramiona okazały się obdarzone niezwykła siłą. Rokan puścił krasnoluda, a ten, z trudem łapiąc powietrze, opadł na ziemię.
– Ale ty też zamierzasz zdradzić swojego mistrza – Bastian uderzył albinosa słownie.
– Nie, gdyż mój mistrz przestał reprezentować ideały, które nakłoniły mnie, bym do niego dołączył. Nie zmienię świata na lepszy, ucząc się u tegoż sprzedawczyka.
– Chcesz zmienić świat? – Ketun zaśmiał się głośno. – Chłoptasiu, świat jest zbyt zgniły, by dało się go uratować. Obudź się i dorośnij. Zostaw bajeczki małym dzieciom. Walczysz z wiatrem.
– Ale przynajmniej walczy – Belleńczyk przerwał krasnoludowi. – Może i nie wygra, ale przynajmniej próbuje. Nie sądzę, by komukolwiek udało się zmienić świat, ale można przynajmniej zmienić swoją cząstkę padołu ziemskiego.
– To nic nie da – odparł Ketun z przekonaniem. – To zbędne marnowanie sił.
– To przez istoty takie, jak ty jest tyle zła na świecie. – Avangelianin był rozwścieczony. – Umywacie ręce, nie obchodzi was co się dzieje, byleby tylko zostawiono was w spokoju.
– Gówno prawda! – Ketun uderzył pięścią w ścianę, a po chwili odzyskał panowanie nad sobą. – Kiedyś byłem taki jak ty, myślałem że moje wrzaski i czyny coś zmienią, lecz zostałem uciszony. Mam jeszcze blizny na plecach.
– Widzę, że ta dyskusja nie dobrnie do mety – przerwał im Bastian. – Możesz nas stąd wydostać?
Rokan tylko się uśmiechnął, przekręcając klucz w zamku.
– Zaprowadź nas do naszej towarzyszki podróży. – Bastian miał teraz tylko jeden cel.
– W takim razie przyda wam się to. – Rokan podał rozmówcom ich broń. Krasnolud z radością na twarzy odzyskał swój topór.
– Moje maleństwo stęskniło się za mną – wymamrotał, gładząc oręż dłońmi.
– Prowadź. – Bastian przerwał tę wzruszającą chwilę.

Ruszyli, zdobywając kolejne poziomy wieży, przemierzając korytarze, wywarzając drzwi, łamiąc zaklęcia broniące dostępu do wyższych pięter. Aż w końcu natknęli się na opór ze strony trzech żołnierzy. Trzech pijanych maruderów, odurzonych miodem pitnym i liśćmi narkotyzującymi. Zbrojnym Bastian, Ketun i Rokan wydawali się być demonami, potworami z trzema parami ramion i dwiema głowami. Dzielniejszy spośród uzbrojonych rzucił się na krasnoluda, próbując rozpłatać mu głowę. Ketun zatrzymał go, chwytając za kolano. Żołnierz przewrócił się i runął na sam dół schodów. Nim zaczął spadać, zobaczył przeskakującego nad nim Bastiana. Belleńczyk kopnął go w płat czołowy i, korzystając z kolizji ciał, wybił się, by dopaść pozostałych dwóch. Dopadł najbliższego; łysiejący spaślak wymierzył cios mieczem. Bastian chwycił grubasa za nadgarstek i, wykręcając mu rękę, sprawił, że przebił się własnym mieczem. Ząbkowana klinga przeszła przez kolczugę, niczym gorejący nóż przez masło, wbijając się w przestrzeń międzyżebrową i wtedy, za sprawą Bastiana, miecz marudera wykonał pełny obrót, wgłębiając się w ciało swego pana. Żołnierz, mimo narkotyku, poczuł ból pochodzący ze zranionego serca. Ale tym razem nie było to za sprawą jakiejś wiejskiej dziewki… Ból był prawdziwy, a nie metaforyczny. Belleńczyk pchnął zdychającego żołdaka, kopiąc go w kałdun. Trup siłą bezwładu poleciał w tył, uderzając w kompana. Ostatni z trzech żołnierzyków uderzony masą tłuściocha wyleciał przez okno. Jeszcze przez kilka chwil słychać było jego krzyk, aż w końcu, uderzając twarzą o kamień, ucichł.

Bastian ruszył dalej, mimo przerażenia, które ogarnęło jego druhów. Zrozumieli, że pogłoski i plotki o okrucieństwie Belleńczyka były eufemizmem. Okazał się być tysiąckroć brutalniejszy niż sobie mogli to wyobrazić, a mimo to postanowili dalej za nim podążać.

W końcu młodzieniec natrafił na drzwi, których szukał, odkąd wydostał się z celi. Otworzył je prostym kopnięciem, a to co ujrzał, sprawiło, że krew w nim zawrzała niczym wulkaniczna lawa.

Na drewnianym stole leżała zakrwawiona, półżywa uzdrowicielka, a pomiędzy jej udami stał półnagi kapitan z insygniami Wasteriana. Żołnierz był zbyt zajęty swoim okrutnym dziełem, by zauważyć zbliżającego się berserkera. Żołdak odwrócił się, gdy już było za późno, by się uratować. Zdążył odskoczyć od Bei i zbliżyć rękę do miecza, aczkolwiek było już za późno, by wprowadzić zasłonę. Miecz Bastiana, nie napotykając żadnego rodzaju przeszkody, opadł na marudera, odcinając mu męskość przy nasadzie. Impuls dotarł do mózgu żołnierza, podrażniając korę niczym huragan zderzający się z wątłym szkieletem drewnianego szałasu. Bastian pragnął zabić kundla, rozszarpać go na strzępy, sprawić, by całe jego ciało cierpiało, by ostatni jego krzyk był słyszalny nawet na krańcu świata, ale były pilniejsze sprawy.

– Rokanie – Bastian, z trudem powstrzymując się przed zabiciem żołdaka, spojrzał na nowego druha – przynieś miskę z ciepłą wodą, jakąś szmatę i jakiekolwiek ubranie.
– Dobrze – odparł Avangelianin, opuszczając komnatę. Przed wyjściem spojrzał na elfkę i omal nie zemdlał z obrzydzenia. – Jak wrócę, zabijemy drania.
Po krótkiej wyprawie uczeń maga wrócił z przedmiotami, o które prosił berserker. Młodzieniec urwał kawałek płaszcza marudera i, zamoczywszy go w wodzie, obmył krew cieknącą z ran na ciele uzdrowicielki. Następnie pociął resztę peleryny na cienkie paski, które posłużyły za bandaże.
– Gdzie się tego nauczyłeś? – zapytał Rokan, odrywając wzrok od podłogi.
– Od Bei. – Belleńczyk uśmiechnął się smutnie. – Gdy opatrywała moje rany, obserwowałem.

Elfka, niczym lalka pozbawiona własnej woli, pozwalała człowiekowi opatrzyć jej obrażenia, nie reagowała, gdy pomagał jej się ubrać. Na sam koniec wyszeptała „dziękuję”.

Grupa ruszyła, by zmierzyć się ze zdrajcą. Lecz jakież było ich zdziwienie, gdy na korytarzu wiodącym do komnaty magika zastali pozbawione życia zwłoki maruderów Wasteriana. I z jakimż obrzydzeniem zauważyli, iż każdemu z zabitych wyrwano po żebrze.

Szerokie wrota pokojów prywatnych czarodzieja były otwarte na oścież, lecz Akiana tam nie było. Zastali natomiast stół, taki na jakim cyrulicy leczyli rannych. Z początku wydawało się, iż leży nań nagi człowiek. Lecz podchodząc bliżej, można było dostrzec połysk marmuru. Atletyczne mięśnie i gładka skóra były dziełem dłuta utalentowanego rzeźbiarza. Aczkolwiek zadziwiający był tors posągu; otwarta, drewniana klapa taka jak te, które zamykają wieka kufrów, ukazywała pustą jamę w marmurowym ciele, zupełnie jakby ktoś chciał przechowywać tam coś bardzo cennego. Rokan przyjrzał się wnętrznościom rzeźby i dostrzegł nakreślone weń runy. Mroczne myśli dopłynęły do jego umysłu, ukazując mu plan jego mistrza.

– To nie jest zwykła rzeźba. – Avangelianin zaczął drżeć ze strachu. – To jest manekin do przenoszenia dusz. W tomie „Demonologia i transfiguracja dla zaawansowanych Destruktorów ” jest opisany dokładny rytuał. Brakuje tylko kilku składników….
– Krwi berserkera, smoczej łuski i łzy Avangelianina, i siedemnastu żeber – dokończył Akain, wyłaniając się zza kotary. W zakrwawionych rękach Arcymag trzymał brakujące żebra maruderów. – Sądzę, iż teraz mam wszystko.

Mój kochany przyjaciel Wasterian miał rację co do ciebie, Bastianie, w twoich żyłach naprawdę płynie krew zmarłej przywódczyni klanu Krwawego Wilka, ale na szczęście odziedziczyłeś urodę po ojcu. Naprawdę, gdyby nie gniew na twojej twarzy, byłbyś jego dokładnym duplikatem. Aż żal by było cię zabić, ale mam pomysł. Wasterian może poczekać, będzie nam dobrze razem w wieży. Możesz umrzeć śmiercią naturalną.

-Skąd wiesz tyle o mnie? – wywarczał Belleńczyk.

– Ja i Wasterian byliśmy przy twoich narodzinach – zaśmiał się mag. – O ironio, zabójcy twego ojca, byli jego najlepszymi przyjaciółmi. Nie było łatwo zabić go tak, by wyglądało to na sprawkę rabusiów. Twój ojciec cieszył się sławą wybitnego szermierza, ale jakoś nam się udało. Tyle że ty, robaczku świętojański, zdołałeś się schować tak, że nie mogliśmy cię dopaść. I dobrze, gdyż dopiero trzy lata temu dowiedziałem się o tym rytuale… Chyba wiesz, że magia przyśpiesza proces starzenia. A mój przyjaciel powiadomił mnie, iż ty żyjesz i prawdopodobnie posiadasz jeden ze składników. Wściekłem się, gdy dowiedziałem się, co zrobił Wasterian. Ale jednak na szczęście ty przeżyłeś, choć nie wiedziałem o tym, dopóty, dopóki szpieg, którego wysłałem do elfów, mnie nie poinformował. Nie chciałem przekazywać planów Oberona Wasterianowi, aczkolwiek poinformowałem go, iż przybędziesz tutaj, a on wysłał mi grupę swoich żołnierzy, dając mi przyzwolenie na zrobienie z nimi co zechcę.
– Wasterian nie wie, co zamierzam? – zapytał Bastian, udając zainteresowanie rzeźbą.
– Nie wie, za karę, iż prawie sknocił moją szansę na wieczną młodość! – Stróżka piany spłynęła z kącików ust maga, gdy ten wrzeszczał na całe gardło.
– Więc gdy cię zakatrupię… – Bastian dostrzegł wiązkę magii przepływającą między palcami Rokana. Wiedział, że uczeń maga szykował potężne zaklęcie i dlatego chciał zyskać na czasie. – Bo przypuszczam, iż nie ma tu świętego miejsca, które karałoby zabójców.
– A właśnie, że jest!- sprzeciwił się Akain, wkładając żebra do wnętrza rzeźby.
– Żebra są dowodem mojej racji – Bastian wypowiedział każde słowo w zwolnionym tempie, cały czas patrząc w hipotetyczny punkt za plecami arcymaga.
– Na co się gapisz? – zapytał mag, odwracając się do tyłu. Nie dostrzegłszy niczego, obrócił się w stronę Bastiana. Aczkolwiek jedyne co zobaczył to błękitna wiązka błyskawic uderzająca w jego tors. Pioruny rozeszły się po ciele czarodzieja, powalając go na plecy. Czarodziej próbował się poruszyć lub kontratakować czarem, lecz jego ciało odmawiało posłuszeństwa.
– Mistrzu. – Avangelianin pochylił się nad nauczycielem, drwiąc z niego, cytując pierwszą zasadę walczenia z innymi magami. – Jeśli mag nie może wykonać gestu, to dupa, a nie mag.
Akain bezsilnie patrzył jak Bastian i jego grupa wywlekają jego i dowódcę żołnierzy na zewnątrz i sadzają na czarnym koniu, związanych oczywiście, by nie mogli się poruszać.
W tej chwili Ketun krzyknął i nakazał wszystkim, spojrzeć na południowy wschód. Rokan sięgnął po lunetę zabraną dawnemu mistrzowi i zerknął, aczkolwiek po chwili z przerażenia upuścił instrument.
– Co widziałeś? – zapytał Ketun, który mając ograniczony wzrok ujrzał jedynie wielką bezbarwną masę.
– Armię cesarską – odpowiedział Avangelianin. – Trzy legiony cesarskich łuczników, hordę orków, trzy pułki ciężkiej jazdy z insygniami Wasteriana, pomiędzy nimi dostrzegłem też kilkunastu wardeńczyków dosiadających smoki lądowe, a z tyłu setka olbrzymów ciągnęła wieże oblężnicze i katapulty.
– Jaka jest najbliższa twierdza? – zapytał Bastian, gdy pewien pomysł przeleciał przez jego świadomość
– Lux-atar . – Ketun chciał dołączyć do zakonu półmroku, ale jego prośba została odrzucona. – Ale co da cesarzowi zniszczenie tych, którzy bronią także i jego włości?
– Nie sądzę, by cesarz był świadomy tego, co się tutaj dzieje. – Say był pewny tego, co mówił. – Czy ktoś widział tam choć jednego jeźdźca gryfów? Jeśli ich nie było to znaczy, że cesarz nie autoryzował tej ekspedycji.
– Wasterian chce zniszczyć tych, którzy mogą mu przeszkodzić w zdobyciu władzy. – Czarnoksiężnik wiedział, że jego spekulacja nie była pozbawiona logiki.
– Musimy ich ostrzec. – Bastian spojrzał w kierunku zagrożonej twierdzy.
– Co proszę? – zapytał Say ironicznie. – Nie wiem, czy wiesz, ale ja jestem czarnoksiężnikiem, Rokan jest

Avangelianinem, a Ketun miał do czynienia z alchemią. A ty jesteś uważany za potwora. Nie sądzę byśmy dotarli tak blisko, by ich ostrzec, zabiją nas prędzej.

– Na koń. Nie zmierzam patrzeć jak ta zgraja atakuje jedyną kongregację stojącą między nami a legionami zła.
– Stanowczy, a zarazem wrażliwy – zakpił czarnoksiężnik, słuchając jednak rozkazu przyjaciela.
– Poczekajcie chwileczkę. Muszę jeszcze zrobić jedną rzecz. – Berserker zbliżył się do pojmanych wrogów i, jednym machnięciem miecza, ściął im łby, po czym wrzucił głowy do starego worka na ziemniaki i przywiązał do uprzęży konia, na którym dyndały uwiązane, ciała Akiana i żołdaka, który zbezcześcił Beę. Następnie sięgnął po kawałek pergaminu i, zanurzając palec w krwi, napisał: „Z ręki Bastiana z Bellen spadnie na was kara niebios” i, wsadziwszy zwitek do ust żołdaka, zawiązał worek. Następnie uderzył kijem zad konia i patrzył, jak zwierzę gna w kierunku maszerującej hołoty.

Bastian uśmiechnął się przyjaźnie do druhów, wskakując na swą siwą klacz. W tej właśnie chwili niebo zaczerwieniło się karmazynem zachodzącego słońca. Kolor krwi, pasji, pragnień, cierpienia, wiernej przyjaźni aż po grób, odwagi, płomieni ideałów trawiących duszę zdawał się stapiać z uczuciami jakich doznawała grupa. Odległe wycie wilków gotujących się na nadciągającą ucztę przypomniało Bastianowi o poprzedniej bitwie. Wiedział, że i tym razem będzie rzeź, ale tym razem walczył dla wyższej sprawy. A teraz, w towarzystwie Ketuna, Saya, Rokana i Bei, czuł się częścią czegoś, za co warto żyć i umierać.

6 komentarzy

  1. Odpowiedz

    Mommo

    26 stycznia 2013

    heh zaciekawiło mnie to *smile*
    Kiedy będzie dalsza część.??

  2. Odpowiedz

    Rozprówacz

    22 czerwca 2011

    owadzie mięso zawiera łatwoprzyswajalne białko

    • Odpowiedz

      Miye

      22 czerwca 2011

      Mniam. Na zdrowie. Tylko proszę, nigdy nic dla mnie nie gotuj!

  3. Odpowiedz

    Miye

    21 czerwca 2011

    Oni tam jedli strasznie paskudne rzeczy!

Leave a Reply to Mommo / Cancel Reply